Czy potraficie cieszyć się z najmniejszych rzeczy? Czy doceniacie własne życie i jego najdrobniejsze zalety? Czy dostrzegacie takie w ogóle dookoła siebie?
Skąd takie myśli w mojej głowie? Pozwólcie że opowiem pewną historię, która wydarzyło się na przełomie ostatnich dwóch miesięcy.
Mężczyzna, niespełna pięćdziesięcioletni, odnoszący sukcesy przedsiębiorca prowadzi fascynujące ale nie bez stresów życie. Firma, której jest współwłaścicielem funkcjonuje bez zarzutu i od dwudziestu lat nieustannie się rozwija. Z roku na rok rośnie liczba pracowników, zwiększają się obroty. Taki stan rzeczy wywołuje odpowiednie nazwijmy to osobiste koszty – dotrzymywanie terminów i odpowiednie prowadzenie pracowników to mało czasu dla rodziny, dla siebie, spotkania, wyzwania, interesy – w pewnym momencie człowiek nie robi nic innego, jak poświęca się pracy w pełni. Ale jest przecież szefem, stać go na to żeby weekend spędzić w jakimś wyjątkowym miejscu pokonując choćby tysiące kilometrów transportem lotniczym. Na wypadek nie tak dalekiej podróży pod ręką ma awionetkę i licencję pilota. Gdyby mu przyszło jechać gdzieś autem – posiada takie najdalej roczne i jest to dla niego już czymś wręcz oczywistym, żadnym tam wyjątkowym stanem rzeczy. Mieszka w pięknym domu z ogromnym ogrodem, który niedawno powiększył, bo posiadane konie chciałby mieć przy sobie.
Satysfakcjonująca praca, dzięki niej wypracowane dobra materialne – posiada bardzo wiele, przysłowiowo na wszystko może sobie pozwolić i od jakiegoś czasu już nie pamięta jaki jest szczęśliwy.
Często narzeka. Irytują go najmniej denerwujące rzeczy. Zamiast cieszyć się remontem w kuchni i salonie, który zainicjowała partnerka, tym że stać ich na nowe piękne rzeczy, ma dość hałasu i kurzu jak i samej partnerki. Kiedy wyczerpujący właściciela a nie robotników remont dobiegł końca, partnerka zaplanowało wyprawić swoje urodziny. Skrzętnie przygotowywała tygodniami imprezę. Sproszeni goście zastali ją samą wybranego dnia w domu, gdyż jemu na dzień przed trafiła się okazja skoku ze spadochronem. Nie zawahał się zrobić jej takiej przykrości swoją nieobecnością, poinformował ją rano, że wyjeżdża i cały dzień go nie będzie.
Choć stać go na tego typu atrakcje, życie przestaje mu smakować. Prosperująca firma nie cieszy, fantastyczne auto nie zachwyca, leżenie w ogródku czy skoki ze spadochronem przestają wystarczać, a na czele niedocenianych aspektów stoi życiowa partnerka.
Znużony i zmartwiony choć wcale niemający do tego powodów przestaje dostrzegać kolory dnia codziennego.
I dotrwałby pewnie w tym odczuciu szarości i w takim ogólnym bezpodstawnym niezadowoleniu do końca swojego życia.
Jednak los postanowił to szybko zmienić.
Niespodziewanie zdiagnozowany guz w okolicach szyi przewartościowuje, można śmiało powiedzieć, wszystko.
Pierwsze rozpoznanie brzmi jak wyrok. Nowotwór. Należy niezwłocznie operować. A potem zobaczymy.
Następują przygotowania, setki badań, zabiegi i ich wyniki. Mrożenie strun głosowych, tygodniowy zakaz mówienia. Z dnia na dzień kilkudziesięcioletni palacz staje się człowiekiem kategorycznie nie palącym.
Przez pierwsze tygodnie sporadycznie pojawianie się we własnej firmie, które w końcu zanika całkowicie.
Wkracza cisza. W firmowe kalendarze zostaje wpisane tygodniowe zwolnienie lekarskie. Biuro pustoszeje, nie pojawiają się nowe dokumenty, telefony są coraz rzadsze, światło w oknie nie widnieje.
W domu nowo urządzone salon i kuchnia nie mają kogo denerwować ani cieszyć. Nie irytuje ani też nie zachwyca nikogo samotnie w wielkiej posiadłości pozostawiona partnerka.
Po operacji, szef wyrywa się z rąk śmierci. Dwa negatywne rozpoznania przynoszą ulgę dają nowe życie – i dosłownie i w przenośni. “Drugi raz narodzony” – tak dziś mówi o sobie.
W firmie jest nadal mało obecny – w porównaniu do nadgodzin spędzanych w niej wcześniej.
Ubiegłej niedzieli nabył bilet dzienny i przemieszczał się ulicami komunikacją miejską. Obserwował ludzi, zafascynowany. Zjadł loda z budki, był wniebowzięty. Wczoraj po pracy wesoło oznajmił, że jedzie prosto na lotnisko, jak będą wolne miejsca, kolejne dni i weekend spędzi pod palmą – przecież interes się przez ten krótki czas nie zawali bez jego obecności a on wróci w przyszłym tygodniu wypoczęty.
Pięknie. I czy nie można było tak od razu?
Nie czekajmy, aż jakiś przykry, przerażający stan rzeczy odmieni nasze spojrzenie na świat i pozwoli docenić własne życie. Od razu pozwólmy sobie na więcej beztroski i luzu. Cieszmy się z najmniejszych, najpospolitszych rzeczy.
Dziś w pociągu usiadła obok mnie młoda mama z kilkoletnim chłopcem. Trzy- może czterolatek spoglądał na mnie ciekawie i spontaniczne zaczął wskazywać mi paluszkiem mijające nas za oknem rzeczy. Podziwialiśmy zmieniający się krajobraz wspólnie, uśmiechając się szczerze. Dzielił się ze mną swoją radością z podróży, w której poza mamą towarzyszył mu jego przyjaciel. Ściskał go w lewej rączce. W pewnym momencie wyciągnął tę rączkę ku mnie, z ufnym uśmiechem chcąc przekazać swojego konika. Kiedy go nie wzięłam zmarszczył brewki i spojrzał na mnie ze zdziwieniem, a zaraz potem na mamę pytająco (wyobraziłam sobie, co się w tej małej główce dzieje “JAK TO?! Ktoś na tym świecie nie pragnienie mojego ulubionego konia?! Chłopaki w żłobku się o niego biją”). Matka wyciągnęła po zabawkę ręce, ale pokręcił przecząco główka i ponowił mi swoją ofertę. Wzięłam zabawkę a on obdarzył mnie promiennym uśmiechem – wreszcie wszytko było w jego dziecięcym porządku. Do szczęścia i zadowolenia jest mu potrzebne tak niewiele.
Wiem, że my dorośli nigdy nie będziemy znowu tak beztroscy jak dzieci. Ale dołóżmy na co dzień starań by cieszyć się z najzwyklejszych za oknem rzeczy. Bądźmy dla siebie nawzajem otwarci i serdeczni. Cieszmy się życia prostotą. Będąc świadomi, że nie jesteśmy wieczni, nazywajmy szczęściem w naszym życiu wszystkie, te najdrobniejsze nawet dobre rzeczy.
Brak komentarzy:
Nowe komentarze są niedozwolone.