Zdarzyło mi się ostatnimi czasy nieco po podróżować :o) i m.in. jeden z długich czerwcowych weekendów spędzić nad jeziorem. Jeziorem Nezyderski, Fertő-tó z węgierskiego i Neusiedler See z austriackiego zwanym i na granicy tych dwóch państw leżącym. Jeziorem dość płytkim bo maksymalnie 1,5 do 2 metrów głębokości mierzącym, co mi ogromną ulgę przyniosło w momencie, w którym przebywając w łódce na jego środku z przerażeniem stwierdziłam, że kamizelek ratunkowych nie zabraliśmy ze sobą ... ;o)Wieczorami wypełniało się to miejsce po brzegi gwarem rozmów i brzdękiem lampek wina. Około północy, w wybrane dni, czasu do czasu, gdy najstarszy z Gabrieli był w dobrym nastroju, towarzyszyły temu wszystkiemu dźwięki gry na pianinie.
Jednym zdaniem - miejsce godne powrotu i polecenia.
(Ale. Dla kuracjuszy długo leniuchujących przykra wiadomość, a może nawet kryterium wykluczające - o godz. 11:30 prędzej podadzą ci obiad jak śniadanie. I to na terenie CAŁEJ miejscowości! Gdy pierwszego dnia kelner bał się nawet zagadnąć kucharza o jajecznicę by ten z hukiem nie wywalił go z kuchni, drugiego, nie czego jeszcze nie nauczeniu, obeszliśmy w porze podobnej całą wioskę. Dnia trzeciego wstaliśmy tak, by przed 9 rano usiąść za stołem ;o) - chociaż jestem łasuch, to już dłużej nie zniosłabym ciasta zamiast jajek i świeżej wędlinki na śniadaniowym stole.

















Wow. Magiczne miejsce faktycznie. Widoki przepiękne na zdjęciu a co dopiero na żywo.. :)
OdpowiedzUsuń