“This life is what you make it.
Not matter what, you’re going to mess up sometimes, it’s a universal truth. But the good part is you get to decide how you’re going to mess it up.
Girls will be your friends – they’ll act like it anyway. But just remember, some come, some go. The ones that stay with you through everything – they’re your true best friends. Don’t let go of them. Also remember, sisters make the best friends in the world.
As for lovers, well, they’ll come and go too. And babe, I hate to say it, most of them – actually pretty much all of them are going to break your heart, but you can’t give up becuase if you give up, you’ll never find your soul mate. You’ll never find that half who makes you whole and that goes for everything.
Just because you fail once, doesn’t mean you’re gonna fail at everything. Keep trying, hold on, and always, always, always believe in yourself, because if you don’t, then who will, sweetie?
So keep your head high, keep your chin up, and most importantly, keep smiling, because life’s a beautiful thing and there’s so much to smile about.” — Marilyn Monroe

czwartek, 17 lipca 2014

gdzie bociani śpiew i wina dostek

Zdarzyło mi się ostatnimi czasy nieco po podróżować :o) i m.in. jeden z długich czerwcowych weekendów spędzić nad jeziorem. Jeziorem Nezyderski, Fertő-tó z węgierskiego i Neusiedler See z austriackiego zwanym i na granicy tych dwóch państw leżącym. Jeziorem dość płytkim bo maksymalnie 1,5 do 2 metrów głębokości mierzącym, co mi ogromną ulgę przyniosło w momencie, w którym przebywając w łódce na jego środku z przerażeniem stwierdziłam, że kamizelek ratunkowych nie zabraliśmy ze sobą ... ;o)

Weekend tam był krótki ale WSPANIAŁY! Najmniejsze powiatowe miasteczko Austrii, Rust ma w sobie coś magicznego do zaoferowania, okraszonego winem i otoczonego bocianimi gniazdami, bynajmniej nie pustymi. 
W ŻYCIU (!) tyle boćków na raz nie widziałam! :o) Na każdym z dachów tamtejszych czasami nawet 300-letnich zabudowań było jedno gniazdo, a na co niektórych nawet dwa.

Pyszne tam było jedzeni i picie i wytrawne widoki. Czas spowolnił. Teoretycznie. Faktycznie nie uciekał. Każdy dom i zagajnik miały swoją historię. Za krótki weekend by je wszystkie poznać, ledwie zdołaliśmy przybliżyć sobie te naszego gospodarza z winnicy Gabriel, w której przyszło nam się gościć i nocować.

Dość słów spójrzcie sami na ten klimat... :o)







Winnica Rodziny Gabriel - piękne nazwisko, jeszcze piękniejsza aura tego miejsca. 





Wieczorami wypełniało się to miejsce po brzegi gwarem rozmów i brzdękiem lampek wina. Około północy, w wybrane dni, czasu do czasu, gdy najstarszy z Gabrieli był w dobrym nastroju, towarzyszyły temu wszystkiemu dźwięki gry na pianinie.









Jednym zdaniem - miejsce godne powrotu i polecenia. 
(Ale. Dla kuracjuszy długo leniuchujących przykra wiadomość, a może nawet kryterium wykluczające - o godz. 11:30 prędzej podadzą ci obiad jak śniadanie. I to na terenie CAŁEJ miejscowości! Gdy pierwszego dnia kelner bał się nawet zagadnąć kucharza o jajecznicę by ten z hukiem nie wywalił go z kuchni, drugiego, nie czego jeszcze nie nauczeniu, obeszliśmy w porze podobnej całą wioskę. Dnia trzeciego wstaliśmy tak, by przed 9 rano usiąść za stołem ;o) - chociaż jestem łasuch, to już dłużej nie zniosłabym ciasta zamiast jajek i świeżej wędlinki na śniadaniowym stole.


1 komentarz:

  1. Wow. Magiczne miejsce faktycznie. Widoki przepiękne na zdjęciu a co dopiero na żywo.. :)

    OdpowiedzUsuń